Jesien zaczyna mnie przetrawiac. Czarne dziury polykaja upaplane w blocie cholernie jesienne liscie. Nie ma w nich zlota, nie ma w nich fotograficznego piekna o ktorym tyle sie gada.
Czuje chlod czarnej dziury. Pomimo ze swiat wypchany jest robieniem, rozmowami, twarzami i planningami oraz muzyka ze spieprzonego nadajnika.
Za oknem mam wielka katedre ktora stoi i stac bedzie jeszcze kilkaset lat i zadna jesienna dziura jej nie pochlonie. A czarna odchlan rosnie stopniowo zgodnie z ruchem wskazowek zegara.
8 rano. Mam wtedy zazwyczaj tzw. „umysl pozbiawiony”. To stan wzglednej higienicznosci, nienaoliwienia, z delikatna amnezja. Zasiadam i probuje umiescic swoja cisze w porannej gwarze. Konsumuje chleb, kawe z mlekiem i swiadomosc braku dopasowania. Ja – oni – ? Cos, jakby ugotowane, kurze mieso odrywane od kosci. Kolejna powloka sie odkleja... ten czas sie konczy.
Musze szukac na nowo.